sobota, 29 października 2011

Przygarnij Flintę

Nazywam się Flinta, jestem kundelkiem i mam niecały rok. Mój Pan kilka tygodni temu bardzo poważnie zachorował i już raczej się mną nie zajmie. Pewnie go już nawet nie zobaczę, nie pogłaszcze mnie więcej… Zostałam w domu sama. Co dzień przychodzi ktoś i daje mi jeść, ale na zabawę już nie ma czasu. Z resztą kto się bawi z pieskami na wsi? Mój kolega z kojca znalazł nowego pana, bo jest pieskiem, a ja jestem suczką, w dodatku nie wysterylizowaną, więc nikt mnie nie chce. Ja z kolei nie chcę trafić do schroniska, bo tam jest dużo innych psiaków, które też potrzebują pomocy. A ja potrzebuję kochającego właściciela, któremu odwdzięczę się za miskę z ciepłym jedzeniem i miejsce do spania najlepiej, jak będę umiała. To zdjęcie, na którym jestem było zrobione wiosną, od tego czasu troszkę urosłam, ale zbyt duża nie jestem, no w sumie taka średnia, teraz ważę tak z 12 kg. Na pewno Petra zamieści jakąś moją aktualną fotkę, jak tylko ją zrobi. Bardzo proszę osoby z Wielkopolski o kontakt na maila Petry (petra.bluszcz@interia.pl), jeżeli chcielibyście mnie przygarnąć. Idzie zima, a ja nie mam się gdzie podziać…


A teraz ode mnie. Ja z chęcią bym się Flintą zajęła, bo to zabawny i kochany psiak, młody – czyli do ułożenia, ale mieszkam na 50 m 2 i mam już jednego psa. Pytałam już chyba wszystkich znajomych i nic. Ten bardzo chory Pan Flinty to mój Tata… Bardzo Was proszę, jeżeli znacie kogoś, kto byłby chętny przygarnąć Flintę, to napiszcie do mnie. W obrębie Wielkopolski będziemy w stanie ją dowieźć do ewentualnie nowego domku.

Aktualizacja: Tata już Flinty nigdy nie pogłaszcze...

Aktualizacja z 15 listopada: Wczoraj wieczorem zawieźliśmy Flintę do nowego domku! Ma tam ogródek, kolegę i ciepły kąt. Niemal skakałam ze szczęścia, kiedy zadzwonił do mnie Teść i powiedział, że pewien Młodzieniec chce przygarnąć sunię. No i widziałam, że był nią wprost zachwycony. Mam nadzieję, że teraz Flinta już nigdy nie będzie samotna :) Dostałam mega pozytywny zastrzyk energii!

czwartek, 27 października 2011

Telefonowe zoo

Jakiś czas temu zrobiłam kilka szydełkowych pokrowców na telefon. Kiedy nabrały mocy szufladowej postanowiłam obdarować nimi dziewczyny ze szkoły, w której się wtedy uczyłam. Spodobały się na tyle, że dostałam zamówienie na kolejne. Postanowiłam zrobić coś ekstra i tak powstał szczurek. Tak się spodobał grupie Młodych Dam, że zamówiły następne. Do szczurka dołączył m.in. tygrysek i piesek. W sumie nie wyglądają chyba najgorzej...


Prawda jest jednak taka, że to twórcza improwizacja, bo na szydełku to potrafię robić łańcuszek i słupki. Wielokrotnie próbowałam nauczyć się tych pięknych aniołków, kurek i kwiatków, ale za Chiny Ludowe nie potrafię pojąć opuszczania oczek, zaciągania i tych wszystkich czarów. Pod wpływem najgorszych tortur nie potrafiłabym absolutnie podać wzoru... Technikę mam po prostu żadną. Ale nie przeszkadza mi to w tworzeniu następnych potworków :) W kolejce czekają chociażby mitenki. No i spory kosz wełny... Może się wreszcie nauczę.

Abstrahując od rękodzieła, w kuchni wyczarowałam masełko sezamowe według przepisu, który znalazłam na Green Canoe. Muszę przyznać, że wyszło suuuuper. Mój M. już je uwielbia. Ale jak postawiłam na stole do kolacji, to większość obecnych myślała, że to musztarda… :)


Miłego weekendu wszystkim życzę :)

środa, 19 października 2011

Komplet narożnikowy

Ochrzczony tak dlatego, że swoje miejsce znalazł na narożnikowych półeczkach w przedpokoju. W jego skład wchodzą: dwa koszyki (tzw. jagodzianki wyszperane u chrzestnego M. na strychu), do których uszyłam płócienne pokrowce, pudełko z transferowym nadrukiem, stojak na butelki, pudełko na wino (kiedy je zdobiłam, do głowy by mi nie przyszło, że tak ładnie będzie odzwierciedlało nazwę mojego bloga) oraz stara lampa naftowa, której zrobiłam mały lifting.


Na narożną półkę trafiły też kartony (zwykłe, po garnkach), oklejone szarym papierem i ozdobione wydrukami od Graphic Fairy. Ten kartonik obszyty szarym płótnem mieści w sobie moje kordonkowe zapasy, a pudełka stały się niezawodnym przechowalnikiem różnych drobiazgów.


Przedpokój doczekał się remontu wiosną tego roku. Cały jest w boazerii, wcześniej miała żółtawy odcień i straszyła tandetą. Szlifowaliśmy to dziadostwo trzy dni, a pył był dosłownie wszędzie (dzięki, Ita za poradę). Całość pomalowaliśmy impregnatem koloryzującym Sadolin (odcień biały kremowy). Nowa szata wymagała nowych dodatków. Stąd też chociażby mała klatka z ptaszkiem, która kradła mi serce, za każdym razem, kiedy widziałam podobną na Waszych blogach. Ptaszek zrobiony wg tutka Ushii. W salonie mam dwa podobne, ale o salonie to może kiedy indziej… Jest jeszcze porcelanowy kanarek, który kiedyś należał do mojej Babci oraz pudełko-pozytywka, także po przeróbkach.


Jest tu także płaskorzeźba z jeleniami. Pierwotnie zdobiła drzwi sekretarzyka, o którym pisałam tutaj. Zdjęłam ją jednak, bo tam mi nie pasowała. Ale szkoda mi się jej zrobiło i teraz, pobielona metodą suchego pędzla zdobi drzwiczki od licznika energii elektrycznej.


No, to chyba tyle na dzisiaj… Wiem, że pisałam trochę chaotycznie, ale mam dzisiaj burzę, taką z tych najgorszych, wewnętrzno-emocjonalnych. Zmykam tymczasem uspokoić ręce i wyszywać niespodziankę dla jednej Małej Damy, którą zaprezentuję, jak tylko odetnę ostatnią niteczkę. Pozdrawiam!

poniedziałek, 17 października 2011

Biżuteryjny misz-masz

Kolejny post z serii „ale to już było...”. No i nie wiem, czy wróci :) Tworzyć coś na kształt biżuterii zaczęłam już jakiś czas temu. Zaczęłam z modeliną. Tak powstała owieczka-broszka. Była też gałązka głogu i „liść z Lorien”, ale to-to się nie nadawało do niczego, więc wyrzuciłam ostatnio, co by miejsca nie zajmowało. Potem zaczęłam kombinować z innymi metodami. Na warsztatach z decu robiliśmy wisiorki. Zachęcona ich sukcesem postanowiłam zrobić kolczyki. Niestety bez rewelacji. Cóż, nie mam rąk chirurga i tak małe elementy sprawiły mi trochę problemów. Efekt końcowy nie zachwyca, ale co tam! Zaczęłam też składać kolczyki z koralików, które walały się po moich przepastnych szufladach. W ostatnim czasie narobiłam tego trochę...



Pomysł na broszkę z zegarkiem zaczerpnięty oczywiście od Kasandry. A zdjęcia, wiem, wiem, kiepskie, ale robione już dawno. Biżuteria się w dużej części już rozeszła i nie było jak zrobić nowych...
A skoro już o biżuterii mowa, to chciałabym zaprezentować jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza to szafka na różne skarby. Na niej po raz pierwszy ćwiczyłam przecierki. Tam, gdzie powinny wisieć różne łańcuszki wstawiłam figurkę. W szufladkach trzymam kolczyki posegregowane kolorami (takie zboczenie mam niestety, że wszystko lubię układać według barw).
Druga rzecz, to wieszaczek na różne długie ozdoby. Zmiany były niewielkie, bo w zasadzie tylko kolor i falbanki, co by pasował do sypialni. Tego mini-manekina dostałam od Siostry. Pierwotnie był czarny ze srebrnymi detalami.


Często kiedy wieczorem szykuję strój na następny dzień do pracy, stwierdzam, że przydałaby mi się np. jakaś fajna broszka, albo kolczyki, czy co tam jeszcze. Czasami siadam wtedy i coś na szybko próbuję wyczarować. Tak powstała np. broszka z zamka. Miał być kwiatek, ja tam widzę sowę…


Moje biżuteryjne zapędy nie zawsze są jednak udane, więc tworzenie małych cacuszek zostawiam osobom bardziej w tej kwestii uzdolnionym. Wolę większe rzeczy robić, w sensie gabarytowym oczywiście :) Moje toporne łapska nie nadają się do robienia delikatnych ozdób...

Tymczasem w miniony weekend zrobiliśmy ognisko, pewnie ostatnie w tym roku. Zimno było niesamowicie, ale okazja nie byle jaka! To wspólna impreza urodzinowa mojego M., jego Brata i Kuzyna. Po pięknym zachodzie słońca…


…siedzieliśmy pół nocy w blasku ognia, śmiejąc się i zajadając pyszne kiełbaski.


Potem przenieśliśmy się do domu i tam zabawa trwała do czwartej rano. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że chwil spędzonych z rodziną nic nie zastąpi…

czwartek, 13 października 2011

Różane woreczki

Z tymi woreczkami nic nie poszło tak, jak planowałam... Generalnie, to miały być lawendowe, a nie różane. Ale oczywiście w moim mieście takich rzeczy, jak lawenda brak totalny. Wreszcie jednak przydały się starannie i sukcesywnie chomikowane od jakiegoś czasu róże z wszelkich możliwych bukietów. Na woreczkach miałam wypróbować metodę z przenoszeniem druku za pomocą nitro. Też totalny, tylko, że tym razem niewypał! Nie wiem, co zrobiłam źle. Postępowałam zgodnie ze wszystkimi wskazówkami Penelopy, próbowałam też z lakierem do włosów i zmywaczem do paznokci (desperacja!). Jako, że tak łatwo się nie poddaję i miałam w zanadrzu kilka wydruków na papierze do naprasowanek, to z nich skorzystałam. Oto więc moje pierwsze woreczki zapachowe, które pewnie zaraz znajdą nowe właścicielki w postaci moich najbliższych.


Albo może poczekają na wieszaki i dopiero trafią do konkretnych szaf. Hmmm, w sumie, to jeszcze nie dekorowałam żadnego wieszaka... Może faktycznie czas najwyższy :) Czyli mam następną rzecz do zrobienia. Która to już w kolejce? Chyba muszę zacząć zapisywać.
Grafiki oczywiście znalazłam na Graphic Fairy.

wtorek, 11 października 2011

Jesiennie

Cały czas rozpracowuję aparat (choć ma już, staruszek, kilka lat). Z zabaw wyszło kilka zdjęć, które obrazują jesień w moim mieszkaniu. W salonie przybrała ona kolor fioletowy. Zaopatrzyłam się w podkładki na stole, niewidoczny na zdjęciach wazon „postawiajkę” (bo służy tylko do postawienia i podziwiania, a nie do trzymania w nim kwiecia), świeczkowy stroik i wrzosy na stole. Bucik, w którym je umieściłam ma już ładnych kilka, jeśli nie kilkanaście lat i dopiero niedawno odkopałam go w stercie rupieci w domu rodzinnym, przeprosiłam i przygarnęłam.



W kuchni pobawiłam się już troszkę więcej. Przede wszystkim pozazdrościłam dzieciakom zbierającym kasztany i sama postanowiłam zrobić ludzika, a co by mu smutno nie było, to jeszcze dostał psiaka. Teraz na polance z leśnego mchu stoją sobie i grzeją się w promyczkach słońca (którego od czwartku ma być podobno więcej).


Swoje miejsce zajęła też pleciona misa z orzechami. Tłuc mi się nie widzi i wole do tego zadania zatrudniać mojego M. Ale jeść oczywiście uwielbiam!


We wrzosach tymczasem zadomowiły się wesołe muchomorki.


A teraz już mniej jesiennie. Ostatnio wynalazłam na giełdzie domek, taki który pewnie u niejednej z Was zdobi już ścianę. Tymczasem mam już swój, w dodatku za totalny bezcen. W związku z tym, że ściany w kuchni są żółte i chyba na razie się to nie zmieni (M. ma stanowczo dość moich remontowych zapędów), to i nie kombinowałam z malowaniem. Pożyjemy, zobaczymy…


Jesień zadomowiła się już na dobre… Zanim poznałam blogowy świat uważałam, bo i utwierdzali mnie w tym moi znajomi, że jestem jedną z bardzo niewielu osób, dla których jest to ulubiona pora roku. Mało kto potrafi mi uwierzyć, że lubię mgliste poranki, stukot deszczu i wiatru o szybę, przenikający do szpiku kości, wilgotny chłód, czy zapach opadłych liści. Dzięki wielu z Was poczułam się mniej osamotniona w jesiennym uwielbieniu…

niedziela, 9 października 2011

Panna Fretka

Dziś post trochę z innej bajki. Chciałabym przedstawić Wam chochlika, który króluje w naszym mieszkaniu. Oto Fretka:


A oto historia Fretki: urodziła się w moim rodzinnym domu na wsi. Jej matką była Fibi – najukochańszy pies pod słońcem. Wtedy nie mieszkałam już z rodzicami, rzadko bywałam w domu, a jeśli już, to tylko na chwilę. Potem wyjechała także moja Mama. Pieskami zajął się Tata. Ale wiecie przecież, jak traktuje się psiaki na wsi – mają szczekać, kiedy potrzeba. Siedziała więc Fretka w kojcu, zaniedbana, bo jej brat szybko zjadał swoją porcję, a potem zabierał się do jej miski. Fretka raz urodziła szczeniaka, niestety martwego. Tak wyglądała zanim ją przygarnęliśmy:


W międzyczasie wróciliśmy z M. do rodzinnego miasta, wynajęliśmy mały domek. Wreszcie mieliśmy warunki na to, by zająć się Fretką. M. początkowo nie chciał o tym słyszeć. Namówiłam go kłamiąc jak z nut, że to tylko na czas rehabilitacji po zabiegu sterylizacji. Wiedziałam oczywiście, że mój Małżonek zakocha się w Fretce, jak tylko ta przekroczy próg naszego domu. Tak też się stało i Fretka jest z nami do dziś. Nabrała iście królewskich manier, chociaż staramy się, żeby była posłusznym pieskiem. Po przeprowadzce do naszego mieszkanka dostała swój koszyk, ale i tak jej ulubionym miejscem do spania są nasze fotele, na których przybiera ekwilibrystyczne pozycje. Fretka ma już cztery lata, od ponad dwóch jest z nami i nie wyobrażamy sobie życia bez niej. Zmieniła się nie tylko z wyglądu (jakim cudem jej sierść aż tak urosła?! ), ale przede wszystkim z zachowania – z nieśmiałego, wręcz przestraszonego zwierzątka stała się wesołym chochlikiem, czasami tylko trochę leniwym. Ma oczywiście swoje chimerki i fochy, boi się innych psów, zwłaszcza owczarków i wszelkich maleńkich psów-maskotek (co zawsze przyprawia mnie o rumieńce ze wstydu i salwy śmiechu właścicieli owych maleństw). Ale jest jedna jedyna na świecie i nie zamieniłabym jej na innego psa, nieważne jak bardzo byłby rasowy. To prawda, że świata wszystkim zwierzaczkom nie zmienimy, ale świat Fretki nam się udało i codziennie się nam za to odwdzięcza słodkim spojrzeniem i psotami.
Tu już w wersji "after":


Pozdrawiam wszystkich cieplutko w to cudowne, jesienne niedzielne południe i zachęcam do komentowania tego i innych postów. Za wszelkie ślady pozostawione u mnie baaardzo dziękuję :)

czwartek, 6 października 2011

Moje miejsce do pracy

Od kiedy pamiętam, wszystkie moje rzeczy do tworzenia walały się po całym domu. A przynajmniej po kilku szafach i półkach. Wczesnym latem tego roku wpadłam na cudowny pomysł, żeby stworzyć sobie miejsce do pracy. Blat w kuchni nie może przecież być ciągle zawalony moimi rupieciami, a salonowy stół już ledwo znosił moje dekupażowe malowania, więc M. zaczął mnie intensywnie wspierać w poszukiwaniach odpowiedniego mebla. Wertowaliśmy Internet, licytowaliśmy, ale bezskutecznie. Zarówno bowiem budżet, jak i powierzchnię do zagospodarowania mieliśmy ograniczoną. Jakież było nasze szczęście, kiedy znaleźliśmy na opisywanej wcześniej już giełdzie dokładnie to, czego szukaliśmy! Sekretarzyk był w dobrym stanie, a jedno skrzydło drzwi zdobił drzeworyt z uroczą, jelenio-leśną scenką (która jednak nie pasowała mi do koncepcji, więc została usunięta). Pech chciał, że musieliśmy na piąte piętro wnosić go po schodach, bo akurat winda się zepsuła...
Mebel został szybko oszlifowany, pomalowany, poprzecierany i zapełniony po brzegi moimi rupieciami. Jeśli chodzi o zdjęcia sprzed przeróbki, to mam tylko wątpliwej jakości fotkę zrobioną telefonem, bo oczywiście z takim zapałem zabrałam się do pracy, że o porządnym zdjęciu „przed” całkowicie zapomniałam (zdjęcie robione przed remontem przedpokoju, gdzie ściany pokrywał przyprawiający mnie o dreszcze korek).


Zdobienia sekretarzyk doczekał się dopiero, kiedy po trudach i znojach dorwałam się do werniksu do transferów. Korzystając z toturiala u Mouse House i grafiki od Graphic Fairy wykonałam takie małe coś (po prawej u góry). Do zdjęć zapozował mi też notes/pamiętnik zakupiony na car boot w Reading minionego lata za całe 30 pensów. Jeszcze nie wiem, co w nim będę zapisywać, więc na razie cieszy oko, zarówno otwarty, jak i oplątany rzemieniem. Mam słabość do takich pierdół, ale chyba nie jestem osamotniona :) Poza tym jest tu też lustro starsze ode mnie conajmniej ze trzy razy, które niegdyś zdobiło korytarz w domu moich dziadków. Wreszcie doczekało się liftingu i robi teraz za uzupełnienie sekretarzyka i "rozświetlacz" przedpokoju.


Tak mi się spodobała łatwość przenoszenia druku, że przy okazji zrobiłam jeszcze doniczkę (o niej później), dwa pudełka i słoik (robiący teraz za kubek na nożyczki i inne takie). Na swoją kolej czekają jeszcze stojak na gazety i szafka na klucze. Generalnie, to mam już zaplanowaną pracę co najmniej do końca roku, więc pewnie niedługo zaroi się tu od zdjęć potworków wykonanych moimi znerwicowanymi dłońmi.



Pozdrawiam tych, co wytrwali do końca :)

wtorek, 4 października 2011

Decu na wiklnie (i nie tylko)

Razu pewnego dostałam zamówienie na komplet do łazienki. Kobitka była zdecydowana – kosz na śmieci i dwa pojedyncze wieszaki na ręczniki. Tonacja brązowo-różowa z akcentami écru. Ile ja się naszukałam małego, niedrogiego koszyka... Kiedy znalazłam odpowiedni okazało się, że nie ma przykrycia, więc zaangażowałam w projekt mojego M. Zarówno on, jak i wyrzynarka (bożonarodzeniowy prezent ode mnie – wiedziałam, co robię) spisali się na medal. Nie mogłam się też powstrzymać i musiałam dorobić jeszcze szczotkę do mycia pleców. Na szczęście Pani A. była bardzo zadowolona. Ja też, bo decu na wiklinie nie robiłam nigdy wcześniej, a przecież zawsze fajnie nauczyć się czegoś nowego :)
Przy okazji nie mogłam się powstrzymać i dorobiłam do pokrywy kosza różaną zawieszkę. Taki mały gratisik.





Tymczasem, w związku z kolejną prośbą, szukam dużych kwadratowych słoików ze srebrną nakrętką... Macie może namiary na jakieś? Szukałam już w sklepach typu "wszystko po 5 zł", ale bida totalna. Jutro jadę sprawdzić cynk od teściowej, zgodnie z którym w jednym hipermarkecie ktoś coś widział. Ale czy wystarczająco duże? Czymcie kciukasy :)

niedziela, 2 października 2011

Makowy komplecik

Co tu dużo pisać. Kiedy zajęłam się decoupagem wszystko, co drewniane nagle zaczęło mnie drażnić swoim surowym wyglądem. No bo przecież można to pomalować! Na pierwszy ogień poszło kilka rzeczy z kuchni, które teraz tworzą miły dla oka, spójny zestaw. Do stojaka na noże, solniczki i pieprzniczki oraz popielniczki na zużyte zapałki z czasem dołączyły dwa słoiczki, a także opisane już buciki. W decoupage-u urzekła mnie właśnie ta magia, dzięki której z kilku pozornie niepasujących do siebie rzeczy można stworzyć coś fajnego.



Co prawda jest dopiero niedzielne popołudnie, ale w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, by życzyć wszystkim miłego poniedziałku i całego tygodnia!